Do górskiego kurortu Sa Pa decydujemy się dotrzeć nocnym pociągiem. Miesiąc wcześniej oglądając zdjęcia w internecie i wybierając nazwę przewoźnika Orient Express byliśmy przekonani, że będzie to najprzyjemniejszy i najbezpieczniejszy sposób na pokonanie 300 km nocą. Pociąg wyrusza o 22.00 i o 6.00 jest w Lao Cai. Wyśpimy się i rano będziemy jak na nowo narodzeni.

Nic bardziej mylnego!

O ile przedział sypialny jest schludny i leżanka w miarę wygodna, o tyle sam tabor i linia kolejowa pochodzi z czasów jej twórców czyli Francuzów budujących w swej koloni żelazną kolej.

Telepie nami w każdym wymiarze, buja na boki, szarpie i podskakujemy jak na dziurawej drodze. Już mam przed oczami te zardzewiałe resory, które zaraz pękną, płaskie miejsca i uszkodzone hamulce w wagonie. Koszmar, nie luksusowa podróż! Całą noc zamiast spać mam majaki dotyczące bieżącego utrzymania tych wagonów i lini kolejowej 😉

Łóżka oczywiście piętrowe jak w kuszetkach PKP do Łeby 😉

O dziwo o czasie docieramy do Lao Cai i w momencie kiedy nalepiej się spało jesteśmy wyproszeni z pociągu. Na szczęście na stacji czeka na nas hotelowa taksówka, którą w 45 min wspinamy się do górskiego miasteczka Sa Pa. Na szczęście hotel standardem nie odbiega od tego ze zdjęć w bookingu i miła obsługa zgodnie z obietnicą za dodatkową opłatą robi nam wczesny check-in byśmy mogli trochę odespać tą wyboistą noc.

Przed południem zasiadamy na jedyny właściwy tu pojazd czyli skuter i ruszamy serpentynami przed siebie.

Pierwszy przystanek przy wodospadzie Silver Waterfall.

Niedźwiedź tak pruje (nie wiem dokładnie ile bo prędkościomierz jest zepsuty) że przejeżdżamy naszą kolejną atrakcje i docieramy do przełęczy Heaven Gate.

Skoro już tu jesteśmy to parkujemy i wchodzimy na teren dziwnego parku. To typowe miejsce do robienia zdjęć na instagram 😉

Już w nieco wolniejszym tempie udaje nam się nie przejechać wejścia do parku narodowego Love Waterfall.

Na obiad zjeżdżamy do centrum Sa Pa by zapoznać się z lokalną kuchnią. Głównym daniem jest tu łosoś albo jesiotr serwowany w wersji: ugotuj sobie sam.

Zaciekawia nas stoisko z kasztanami. Kupujemy pyszne jeszcze ciepłe ciastka kasztanowe.

Obowiązkowym punktem (narzuconym przez mojego domowego kuchmistrza) w naszych wycieczkach są wizyty na targowiskach. Więc i tu mały Tour. Na szczęście na dział z mięsem i żywymi zwierzętami dostaję zwolnienie.

Dalszą część dnia kontynuujemy zwiedzając wioskę Cat Cat. Trochę pod turystów zrobiona ale jest miło.

Wieczorem spacer po wietnamskim Zakopanem i kolacja w klimatycznej restauracji. Tym razem jesiotr i krewetki na przystawkę.

W drugi dzień wyruszamy na wędrowną dwudniową wycieczkę z przewodnikiem po okolicy Sa Pa.

Mi, będąca przedstawicielką plemienia Black H’Mong prowadzi nas po zalanych polach ryżowych czyli tarasach. Już po żniwach ale jak tlumaczy, trzeba je cały czas nawadniać aby utrzymało się bogactwo naturalnych nawozów mineralnych. Mijamy też bawoły, które właśnie mają wakacje i mogą sobie chodzić gdzie chcą. Już po pracach w polu, a depcząc swoim niefiligranowym ciałem nie zniszczą teraz upraw.

Zaglądamy do typowego domu wiejskiego. Nie ma szyb w okanach, raczej ciemno, kilka pokoleń mieszka w jednym budynku. Kuchnia dość skromnie wyposażona ale ważne, że toalety i prysznic mają relatywnie bardzo porządne. To nic, że przy domu a nie w.

Zaczynamy się zastanawiać, w jakich warunkach będziemy dziś spać bo nocleg mamy w tzw. homestay, czyli w jakimś domostwie, a nie hotelu.

Ze względu na prośby jedengo z czytelników, nie bacząc na szydzenie z nas innej czytelniczki, że nic tylko jemy 😉 przedstawiam typowy lunch w przydrożnej restauracji. W zasadzie wszędzie serwują to samo i wszędzie tak samo dobrze smakuje. Sajgonki, ryż albo makaron z warzywami ale może być też z mięsem. Do tego piwko Hanoi lub Saigon.

Jeszcze na uwagę zasługuje tutejsza kawa. Jest naprawdę dobra. Tu w innej odsłonie niż prezentowałam poprzednio. Tym razem z kondensowany mlekiem, parzona w takim oto mikro przelewowym ekspresie.

Po południu docieramy do rodziny, która da nam dziś wikt i opierunek. Nie jest tak źle. Kuchnia czysta, kury po garnkach nie chodzą, koty pilnują żeby gryzonie nie dostały się do wszędzie składowanego tu ryżu w wielkich workach.

Drugi dzień dalej człapiemy, tym razem droga prowadzi przez bambusowy las, a potem wzdłuż kanału dystrybującego wodę ze szczytu gór do domostw.

Podczas tych dwóch dni mieliśmy okazję zadać naszych podstawowych 10 pytań czyli jak edukacja, opieka zdrowotna, religia, podatki itp. Teraz dochodzą dwa nowe pytania: jak po pandemii oraz poruszony temat przez Mi: wojna na Ukrainie. Byliśmy zaskoczeni, że tu, w odległym Witenamie ktoś się tym interesuje. Mi pyta, czy ta wojna dalej trwa bo w mediach już nic nie mówią, a na początku było bardzo głośnio.

Co ciekawe, w każdej wiosce mieszka kilka plemion. Jedni są katolikami, a inni modlą się do swoich przodków.

Kapliczka ku czci pradziadów

Mają swoje obrzędy i wciąż korzystają z usług szamana. Co ich łączy, mówią że nie są wietnamczykami, oni są Thy, Dzay, Red Dao czy H’mong.