Jakaś niewidzialna siła nieustannie pcha nas przed siebie, aby odkrywać miejsca, wcześniej nieodkryte. Do tego zasada numer jeden, nigdy nie chodzić dwa razy tą samą drogą. To wszystko daje impuls aby generować coraz to nowe pomysły na zagospodarowywanie kolejnych, długich weekendów. I tak ten ostatni, sierpniowy rzucił nas do włoskiego regionu Abruzja. Ktoś pewnie pomyśli i cóż, że Włochy to najprawdopodobniej najwspanialszy kraj na świecie. Ale ileż razy można tam jeździć? Okazuje się, że można. Bo Włochy to nie tylko Rzym, Neapol, Sycylia, Toskania czy Dolomity?
Ale dlaczego Abruzja, ten niezbyt znany i popularny region centralnych Włoch? Uno!!! Bo góry. 2/3 Abruzji to góry, należące do środkowej i jednocześnie najwyższej części ciągnącego się przez całego włoskiego buta Apenin.

Po drugie Abruzja to urocze i piękne miejscowości (a właściwie wioski). Włosi stworzyli sobie listę najpiękniejszych wiosek swojego kraju, która co roku jest publikowana pod nazwą „Borghi più belli d’italia”. W 2019 roku na liście tej znalazły się 23 miejscowości z Abruzji, najwięcej ze wszystkich włoskich regionów.

Poza tym Abruzja to kilometry wybrzeża, z jednymi z najpiękniejszych włoskich plaż nad Adriatykiem.

I w końcu Abruzja to doskonała kuchnia, choć inna od tej z reszty Italii i wyśmienite wino z Montepulciano d’Abruzzo na czele.

I jeszcze jedna kwestia. Abruzja, należąca raczej do biedniejszej części Włoch, ma w sobie coś swojskiego i prawdziwego. Jeżdżąc przez Abruzję wiele razy porównywaliśmy ją do Toskanii, której naprawdę nie ustępuje aż tak bardzo. Tylko, że Toskania, choć piękna, stała się pewnego rodzaju produktem turystycznym. Pytanie ile w dzisiejszej Toskanii jest prawdziwej Italii a ile jest to wytwór stworzony na potrzeby zagranicznych turystów. Abruzja pod tym względem wydaje się być bardziej autentyczna.

Ale po kolei. Środa wieczorem lecimy Ryankiem z Berlińskiego Shoenefeld do jednego z dwóch lotnisk Rzymu, Ciampino. Stamtąd wypożyczonym autem pędzimy co wiatr we wlosach do małej miejscowości Paganica, leżącej u podnóża Parku Narodowego Gran Sasso.

Na pierwszy ogień idzie najwyższy szczyt Gran Sasso Corno Grande o wysokości 2912m. Wyprawa zaczyna się lajtowo, wjazdem lekko podstarzalą, ale klimatyczną koleją gondolową z Forte Cerreto na Campo Imperatore.

Jak już wychodzimy z wagonika to naszym oczom ukazuje się widok rozciągającego sie po horyzont, niesamowitego płaskowyżu Campo Imperatore. Wow!!! Niektórzy nazywają to miejsce Małym Tybetem. Może trochę przesadzone porównanie, ale okolica niewątpliwie niepowtarzalna i warta zobaczenia.

Do tego obok parking wielki budynek podupadłego Osservatorio Asstronomico 'Abruzzo, który zyskał swoją sławę jako miejsce uwięzienia przez wloski ruch oporu wielkiego Mussoliniego. Ostatecznie Benito został uwolniony przez niemieckich komandosów.

Ze stacji kolejki zaczyna sie nasz szlak. Trasa dosyć wymagajaca fizycznie, gdyż czeka nas prawie 1200m w górę a potem tyle samo w dół. A wszystko w 5 godzin.

Do tego trudna końcówka wejścia szczytowego, gdzie czasami idziemy prawie na czworaka. Pot sie z nas leje ale widoki ze szczytu rekompensują wszystkie trudy.

Tym razem niestety musimy wracać tą samą drogą. Brzuchy puste więc nie ma co kombinować. Szybkim krokiem zmierzamy w kierunku niewielkiego schroniska nieopodal Campo Imperatore. Niestety Gran Sasso to nie Dolomity. Jesteśmy dosyć mocno zawiedzeni ofertą kulinarną i dlatego maszerujemy dalej. Na parkingu koło stacji kolejki zapraszają nas do siebie liczne budy. Trochę jak w domu. Swojski klimat jakby rodem z polskiego odpustu.

Obok stoisk z lokalnymi wyrobami znajdujemy kilka foodtrucków oferujacych miejscowe fastfoody. Wybieramy potężną kanapę z czymś w rodzaju smażonego mieleniaka. Smakuje wyśmienicie. Do tego zimne piwo w nagrodę za zdobycie Corno Grande.

Choć jesteśmy raczej wycieńczeni nie wracamy od razu do naszego pokoju. W końcu mamy do zobaczenia mnóstwo innych atrakcji, tj. małych górskich wioseczek z włoskiej listy the best of. Zmierzamy w kierunku Santo Stefano di Sessanio. A po drodze, przecinając Campo Imperatore ponownie mamy wrażenie jakbyśmy byli w Toskanii bis.

A sama miejscowość urocza. Przyklejona do wzgórza z labiryntem uliczek wijących się to w górę to w dół.

W końcu azymut Paganica. W aucie układamy plan ma wieczór. Kolacja w miejscowej restauracji, brzmi dobrze. Aby uniknąć przykrej niespodzianki, że nie będzie wolnych stolików, zatrzymujemy się aby zrobić rezerwację. Cóż za zaskoczenie, zamknięte. Poprosiliśmy o wsparcie właściciela naszego B&B La Nuova Dimora. Nasz przemiły gospodarz mocno przejął się swoją rolą, wykonując kilkanaście telefonów. Chyba zły termin wybraliśmy na wizytę we Wloszech. Jest czwartek, święto…. restauracje są ciuso!!!. Kiedy byliśmy już trochę zrezygnowani długimi poszukiwaniami i pojawiło się widmo wieczoru spędzonego w pokoju, znalazła się otwarta Pizzeria w niedalekiej L’Aquilii.

W tym miejscu muszę wspomnieć, że Abruzja to jeden z najbardziej sejsmicznych regionów Włoch. A sama L’Acquila zyskała tragiczną sławę, kiedy 6 kwietnia 2009 roku miała pecha znaleźć się w epicentrum największego w ostatnich kilkudziesięciu latach włoskiego trzęsienia ziemi, które pochłonęło 309 ofiar, kładąc w gruzach dużą część miasta, w tym zabytkowa katedrę. Na szczęście L’Acquila powoli powstaje z ruin i kolan i nabiera blasku.

Na kolację wybieramy między innymi jeden z przysmaków Abruzji wołowe Arrosticini.

Następnego dnia trekking numer dwa. Tym razem drugi co do wysokosci szczyt Gran Sasso, Monte Camicia (2564m). Rano jadąc autem przez Campo Imperatore wydaje nam się, że pogoda do pieszej wędrówki jest idealna. Na niebie żadnej chmurki.

Sytuacja ulega zmianie po okolo pół godzinie marszu w górę. Na horyzoncie pojawiają się złowrogie chmury. Na szczęście coraz bardziej zachmurzone niebo nie wskazuje na nadejście deszczu, a już tym bardziej burzy z piorunami. Po kolejnych kilkunastu minutach cała góra chowa się jednak pod kołderką. Próbujemy iść dalej ale strome i męczące podejście zaczyna zniechęcać do dalszej wspinaczki. Po co się męczyć skoro tam i tak nic nie będzie widać.

Ostatecznie Krolinio odnajduje alternatywny szlak i choć cel wydawał się na wyciągnięcie ręki, postanawiamy schodzić w dół. Cóż za niespodzianka. Po dojściu na parking pogoda znowu włoska.

Nie martwimy się jakoś szybszym zakończeniem łażenia po górach Będzie więcej czasu na zwiedzanie okolicy. Zanim dojeżdżamy do pierwszej wioski, kolejny przejaw lokalnego folkloru. Setki, a może tysiące ludzi biesiaduje na Campo Imperatore, zajadając grillowane Arrosticini.

Po chwili docieramy do jednej z najładniejszych miejscowości Abruzji. Castel del Monte podobnie jak siostrzane wioski zainstalowało się na szczycie wzgórza. Stare domu i brukowane uliczki robią wrażenie.

Niestety było już zbyt późno na lunch, więc pozostało nam jedynie wyciągnąć zmęczone kopytka na głównym placu, popijając Montepulciano.

Na koniec dnia w planie już tylko jeden drobiazg, Rocca do Calccio, kto wie czy nie najwyżej położony zamek w Europie. Królinio zaczyna się trochę opierać bo jest gorąco, a dojście do zamku to przynajmniej pół godzinny ostro pod górę. Daje się jednak namówić. Zanim dochodzimy do zamku, już na szczycie wzgórza, pojawiają się zabudowania. Na szczęście są też restauracje. Siadamy na chwilę, żeby się czegoś napić. Kończy się na dwóch półitrowych karafkach różowego wina. I od razu wszystko wydaje się prostsze. La dolce vita. A zamek, a właściwie jego ruiny naprawdę zachwycają. Szczególnie z powodu niesamowitej lokalizacji.

Opuszczamy Gran Sasso. Zmiana otoczenia oznacza też zamianę kijów trekkingowych na wiosła. Przed nami spływ kajakiem, a właściwie jak się okazało na miejscu canoe, rzeką Tirino. Ta niebyt znana i raczej krótka rzeka jest chyba najczęstszą rzeką jaką kiedykolwiek widzieliśmy. Woda krystaliczna przejrzysta. Niesamowite wrażenie. Jakbyśmy płynęli w akwarium.

Niespodziewanie ten krótki spływ okazał się wycieńczajacy fizycznie. A przynajmniej dla jednej osoby. Trzyosobowe canoe oznacza, że wiosłują osoby siedzące z przodu i z tyłu. Tym samym Królinio otrzymał zaszczyt bycia fotoreporterem. Z tyłu zasiadł niewielki rozmiarami przewodnik. A na dziobie został posadzony najcięższy z całej drużyny Niedźwiadek. Chyba mniej przypominaliśmy łódź motorową, a bardziej łódź podwodną przygotowującą się do zanurzenia.

Na szczęście w dalszej części dnia miało być już tylko przyjemnie. Najpierw lunch i krótki spacer po Città San Angelo.

A potem już tylko relaks na jednej z adriatyckich plaż Abruzji w Gulianova. Trochę jak polski kurort z lat dziewięćdziesiątych ale fajnie zobaczyć gdzie jeżdżą wypoczywać mniej zamożni Włosi.

Ostatni dzień naszego weekendu w Abruzji zaczynamy pit-stopem na wybrzeżu Trabocchi. Klimat plaż dopobny jak w Gulianova ale okolicę wyróżniają instalacje, niczym ogromne pajęczaki stojące na drewnianych szdzudłach, przyklejone do wychodzących w morze pomostów. Kiedyś były to budki służące lokalsom do połowów ryb. Dzisiaj to klimatyczne restauracje. Niestety tym razem jesteśmy przed porą lunchu.

Brzuchy napełniamy w Pacentro, zdecydowanie najpiękniejszej z miejscowości, którą zobaczyliśmy w Abruzji. Na lunch udajemy się do Pizzerii Ristorante Majella. Zamawiamy po paście, w lokalnym stylu, niezbyt przypominającym to z czym kojarzy się nam włoski makaron. Do jadła pękają dwie butelki pysznego białego wino. W trakcie posiłku wywiązuje się krótka rozmowa z biesiadnikami z sąsiednich stolików. To drugie pokolenie wloskich imigrantów, którzy po wojnie wyjechali z Pecentro do Stanów i Kanady. Pewnie potomkowie włoskiej mafii, którzy przyjechali na wakacje do rodzinnych stron swoich dziadków.

Po lunchu krótki rekonesans po starej części Pacentro Uroczo.

Ostatni przystanek przed powrotem na lotnisko to Sulmona. Jedna z większych miejscowości regionu, znana głównie z cukierkowych konfetti. Jest jednak zbyt gorąco aby pasjonować się sulmońską architekturą.

Czas zakończyć ten bardzo udany weekend w Abruzji.