I dotarliśmy do punktu kulminacyjnego naszej wyprawy. Oto gwoźdź programu: Motor. Nie jakiś tam skuterek ale motor, który ma nas przenieść w magiczną krainę i zapewnić niezapomniane wrażenia.

Ale chwileczkę, kto ten motor ma prowadzić? Ja doświadczenia z jazdą na motorze mam, ale tylko jako pasażer ścigacza, a Niedźwiedzia nigdy motory nie interesowały…

Na niecały miesiąc przed wylotem do Wietnamu wychodzi nam na to, że Niedźwiedź musi zrobić prawo jazdy kat A. Jak to my, długo się nie zastanawiając (co czasem nas gubi) podejmujemy działania. Ja bardziej mentalne, a Niedźwiedź robi szybko kurs. Wszystko obarczonej jest ogromnym ryzykiem niepowodzenia ze względu na krótki czas i aktualną porę roku. Świat jednak sprzyja bo październikowa aura pozwala odbyć się dwudziestu godzinom jazd, a jedyny dostępny termin egzaminu praktycznego na kilka dni przed wylotem jest w Opolu, w którym nasz bohater ongiś mieszkał i zna okolicę, co nieco powinno ułatwić jazdę egzaminacyjną.

Udaje się! Nie będzie więc totalną głupotą wypożyczenie motoru w Wietniamie by w 3 dni przejechać Ha Giang loop.

Bohater tego odcinka idzie po bandzie i w naszym homestay’u gdzie wypożyczamy motor definitywnie żąda manuala. Ja tylko dodaję, że musi mieć moc bo jesteśmy duzi (nie będę przytaczać sumy naszych ciężarów własnych plus skromnie zapakowanego plecaka).

Dostajemy takie oto cudo.

Dzień pierwszy: Ha Giang – Dong Wan 145km.

Tak sobie myślę, 145km przez cały dzień? To my strasznie wcześnie dojedziemy na miejsce, a miało być cały dzień jeżdżenia.

Ledwo wyjeżdżamy z miasta i zaczynają się serpentyny. Pniemy się w górę choć nasza Suzuka nie bardzo jest żwawa na podjazdach. Do tego panuje tu ogrmny ruch co nie ułatwia nam jazdy. Po ponad godzinie docieramy na przełęcz Quan Ba na wysokości 1.500 m npm. Tu wypijamy kawę, degustujemy się okolicą i robimy zdjecia.

Lecz to dopiero 40 km za nami…

Teraz trzeba skulać się w dół, co nie oznacza mniejszego stresu dla mnie.

Po drodze zatrzymujemy się w Lung Cam gdzie właśnie trwa coś w stylu dożynek, zbierają grykę, a fakt soboty wyjaśnia skąd te chmary Wietnamczyków na motorach.

Na 10 km przed naszą dzisiejszą destynacją jeszcze do odwiedzenia pałac w Dinh Vua Meo. Niestety trzeba zjechać z drogi. Jestem już tak zmęczona tymi emocjami na serpentynach i przy wyprzedzaniu, że organizuję bunt na pokładzie i chcę jechać prosto do spania. Groźny Niedźwiedź zdusza tą rebelię i ostatecznie decyduje, że zwiedzimy ten zupełnie ciekawy pałac.

Do Dong Wang docieramy chwilę przed zmrokiem. Nie zwracam uwagi na nasz pokój w homestayu bez okien i wspólną łazienką. Ważne że dotarliśmy, padam wyczerpana wlasnymi strachami.

Po 5 minutach jednak stwierdzam, że wrócił mi nastrój i jestem gotowa ruszyć w miasto.

W nagrodę za wytrzymałość idziemy na masaż i drinka.

No i czas na wieczerzę, obowiazkowe lokalne specjały. Tu się jadą koninę…

Ja wyjadam tofu, zieleninę i grzyby, a Niedźwiedź będzie rżał wieczorem 😉

Dzień drugi: Dong Wang – Du Gia, ca 100km

Szybki poranny spacer po niedzielnym targu.

I śniadanie w centrum

Jestem wypoczęta, Niedźwiedź wprawił się w jazdę zatem żadne serpentyny nam dziś nie straszne. Bohatersko wsiadam do drugiego rzędu ale po kilku kilometrach pięcia się w górę wjeżdżamy w chmurę. Widać nic. I znów muszę się bać. Kolejna przełęcz na 1500m, Ma Pi Leng pass. Miał być wspaniały widok. Jest czas jedynie na kawę i rozprostowanie kości.

Kolejny punkt programu to wycieczka łódką po rzece Nho Que. Wczoraj niepotrzebie spanikowałam zjazdem do pałacu więc dziś w błogiej nieświadomości nie oponuję. 7km wąską, stromą drożką, z dziurami, w deszczu, w mijankach, a na koniec w błocie ześlizgujemy się do brzegu. Nie zdążyłam zrobić afery.

Ostatecznie stwierdzamy, że było warto.

sposób na spacer w białych kozaczkach

W drugiej części dnia już żadna droga nie wydaje mi się straszna lecz przed nami 35 km jak to nazwała poznana w Ha Giang Niemka, „shity road”. No i jest rzeczywiście gówniana. To że kręta, góra-dół i nieutwardzona wiedzieliśmy ale do tego trwają na niej pracę budowlane i trzeba co chwilę minąć jakąś ślimaczącą się ciężarówkę pomimo, że wąsko i przepaść. Pomijam momenty gdzie przejeżdża się pod ramieniem pracujących koparek. Do tego oczywiście pada.

Raz schodzę z motoru i idę negocjować z operatorem koparki bo nie chce nas przepuścić tylko każe zawracać. Robię oczy Kota w butach Shreka i pobożnie składam ręce. Zatrzymują na 10 sekund prace byśmy szybko przemknęli dalej.

Widoki są jednak genialne i gdyby nie fakt, że zachód słońca jest o 17.15 zrobilibyśmy więcej przystanków na zdjęcia i rozkoszowanie się tym miejscem.

Już o zmroku docieramy do naszego kolejnego homestay’a. Jest ciepły prysznic, wspólna kolacja z wszystkimi pensjonariuszami i miękki materac. Niczego innego nam do szczęścia nie trzeba.

Dzień trzeci: Du Gia – Ha Giang 105km

Niestety trzeba wracać. Zanim jednak wyjedziemy, mała wycieczka pod okoliczny wodospad, do którego prowadzi nas ochoczo mały Lee.

Dziś pogoda jest pękną, droga betonowa, przez gory i wioski w dolinach. Znów czas nas goni bo o 16.00 mamy autobus do Hanoi więc nie mozemy zatrzymywać sie wszędzie gdzie byśmy chcieli.

Ostatnia kawa po drodze

Cali, zdrowi, zadowoleni i pełni wrażeń dojeżdżamy do punktu wyjścia, by zwrócić nasze dzielne Suzuki.

Kto by tam pamiętał o przerażeniu…