Wstaję trochę niezadowolona bo wczoraj byliśmy oglądać manaty i jakoś nie zaspokoiłam swojej potrzeby poobcowania z nimi.

A dziś i jutro w planach pobyt w Universal Studios i Disney World Hollywood Studios. Nie lubię wesołych miasteczek i rollercoasterów więc cóż ja tam będę robić. Strata czasu. Wolałabym popływać kajakiem po wszechobecnych wodach Florydy czy snoorklować ze wspomnianymi wcześniej wodnymi ssakami wyglądającymi jak torpedy.

No nic to, plan trzeba realizować tym bardziej, że dziś urodziny Niedźwiedzia więc zero marudzenia.

Przed bramą parku Universal Studios stajemy pół godziny przed oficjalną godziną otwarcia. Wszystko po to by nie stać w dwugodzinnej kolejce do Harrego Pottera – najnowszej atrakcji tego parku.

Otwarli. Sprawdzanie toreb, biletów i wchodzimy. Szybkim krokiem przemierzamy kolorowe uliczki. Nie ma czasu przyjżeć się bliżej temu dziwnemu miastu.

Jako jedni z pierwszych wchodzimy do dzielnicy Harry Potera. Wszystko wygląda jak z książki, klimatyczne budynki i zachęcające do wejścia witryny sklepów.

Ale najpierw wizyta w Hogwart.

Po przejściu komnat i krętych schodów czas na moje wyzwanie, czyli rollercoaster w ciemnościach z okularami 3D na nosie. Nie chcę ale muszę…

Trzymam się mocno jakbym nie wiedziała, że wypaść się nie da.

Ledwie zdążyłam uświadomić sobie, że odwrotu nie ma, a tu łup i spadamy z ogromną prędkością paszczą w dół. Nie zemdlałam, otwieram oczy i przenoszę się w świat Harrego Potera. Nie jest to moja ulubiona książka ale stworzony tu filmowy plan absolutnie nas porywa. Przemierzamy pędzącym wagonikiem przez wirtualne góry i przepaści. Smoki zieją na nas ogniem, którego ciepło odczuwamy na twarzy. Z wodospadów spada na nas bryza, a później atakuje wielki wąż. Wszystko trwa nie więcej niż 10 minut ale wrażenia są tak silne, że czuję jakbym na cały dzień została wciągnięta w jakąś magiczną krainę. No i przetwałam rollercoastera, być może dlatego, że był jednak pikusiem wśród tych wielkich kolejek.

Niedźwiedź wyczytał, że Mumia też jest świetna choć tam rollercoaster jest już groźniejszy. Czego się nie robi z miłości. Idziemy. Przechodzimy przez pokoje z mumiami i innymi skarbami z czasów faraonów. Jest i kolejka. Wsiadam nieświadoma tego co mnie czeka. Gdyby nie relatywnie krótki czas trwania przejażdżki pewnie bym straciła ze strachu przytomność. Oczywiście w trakcie było mnóstwo przerażających starożytnych strachów, a nawet wybuchł prawdziwy ogień.

Schodzę na trzęsących się nogach ale jaka dumna! Z każdą sekundą zwalnia palpitujące serce, a endorfiny uderzają. Było super! I co z tego że mam zdarte gardło od pisku i ledwo mówić mogę.

Mamy szczęście, bo dziś nie ma natłoku turystów i do kolejnych atrakcji nie czekamy dłużej niż 20 minut.

Są szybcy i wściekli z autobusem z nami w środku, którym najpierw zatrzymujemy się by podglądnąć jakże realistyczną dyskotekę, a potem wjeżdżając do symulatora zostaje uprowadzony i pędzi ulicami Los Angeles, rozbijając auta po drodze i skacząc przez otwierający się zwodzony most. Na szczęście zostajemy oswobodzeni przez niezawodną amerykańską policję i nikt nie odnosi obrażeń 😉

Żeby utrwalić sobie przeżycia na rollecoasterze udajemy się do rodziny Simsonów, która zaprasza nas na animowaną symulację jazdy tą zwariowaną kolejką. Tym razem rozbijamy się, rozwalamy całe wesołe miasteczko i jest straszna rozpierducha. Koleżance towarzyszce naszej podróży aż robi się niedobrze. I to nie z niezbyt smaczego amerykańskiego jedzenia.

Są też Faceci w czerni i nocna jazda ulicami ze strzelaniem do alienów.

Jedna ze starszych atrakcji to ET. Tu jedziemy spokojną kolejką w formie podwieszonych rowerów przez piękną planetę tego uroczego przybysza z innej planety.

Przedostatnią atrakcję, którą udaje nam się zaliczyć to Tożsamość Bourna. Z opisu to pokaz kaskaderski w sali kinowej. Naprawdę to ok 20 min pobytu w środku rozpętanej pościgiem akcji. Nie wiemy, którzy aktorzy są tu i teraz, a którzy to nakręcony film. Elementy na scenie są ruchome, fotele drżą, wjeżdżają auta i motory. Wszystko wokół nas jest ekranem, a konstrukcje przy suficie pozwalają uczepionemu do helikoptera Bournowi latać nad nami. Odjazd totalny.

Na wyciszenie szalenie zabawne Minionki.

Jak wspomniałam, dziś okrągłe urodziny Niedźwiedzia zatem gdy na horyzonicie ukazuje się Merlin Monroe, nie pozostaje mi nic innego jak zachęcić jubilata do zrobienia sobie z nią zdjęcia. Od słowa do słowa i pomimo mojej zazdrości kręcę ją gdy szepcząc do ucha mojemu mężowi śpiewa Happy Birthday.

Wieczorem odbyły się huczne obchody urodzin i z dużym opóźnieniem docieramy na zajutrz do Disneya.

Niestety są już tłumy, a czas oczekiwania do najnowszej i największej tu atrakcji czyli Gwiezdych Wojen wynosi 140 minut. Nie ma wyjścia, ustawiamy się w wielokrotnie pozakręcanym wężyku. Na szczęście po godzinie stania, w skalnych czeluściach Rise of the Resistance dochodzimy do wielkiej windy. Drzwi otwierają się i znikamy z tej planety.

Jesteśmy rebeliantami i zostajemy pojmani przez Vadera, który umieszcza nas w swoim imperialnym krążowniku.

No i zaczyna się…

Najpierw jesteśmy strzeżeni przez szturmowców i musimy wykonywać ich komendy. Przechodzimy korytarzami, wsadzają nas do kolejnej windy.

Musimy uciekać. Wskakujemu do mniejszych pojazdów sterowanych chyba przez „Artuditu” czyli R2-D2 i na pełnym speedzie jeździmy po wnętrzach krążownika unikając zielonych laserowych strzałów szturmowców.

Nagle nasz pojazd wjeżdża do windy, drzwi się szybko zamykają i łup w dół. Jesteśmy w takim szoku, że nikt nawet nie pisnął. Znów raz przodem raz tyłem wehikuł jeździ po niższym poziomie imperium, próbując znaleźć sposób na ucieczkę.

I udaje się. Wpadamy do statku kosmicznego (symulator) który sprowadza nas na ziemię. Znów wychodzimy z misji bez szwanku…

By ochłonąć spacerujemy po Black Spire Outpost na planecie Batuu. Nawet tutejsze restauracje i toalety nie odbiegają od filmowej scenerii.

Niestety Disneyland przeżywa najazd żądnych emocji zwiedzających i nie udaje nam się zaliczyć wszystkich przewidzianych na dziś tu atrakcji.

Ja w duchu troszkę się cieszę bo jazda spadającą o kilkadziesiat metrów windą i to wiele razy budziła moje obawy.

Niedźwiedź też na liście „to do” zaznaczył dziewiedziesieciosekundowy rollercoaster zamknięty w hali koncertowej Aerosmith. Krótki czas jazdy oznacza szaleńczą jazdę non stop. Ufff. 120 minut czekania. Odpuszczamy.

Załapujemy się natomiast na prześmieszny spektakl Muppetów oczywiście w ich teatrze, ze sławną lożą szyderców i pingwinią orkiestrą.

Jest też pokaz jak kręcono Indiana Jones. Może trochę trąci myszką w porównaniu do wczorajszego Bourna ale i tak jest ciekawie.

Czas ucieka, a wszedzie coraz dłuzszy czas oczekiwania. Zauroczeni Star Wars dopłacamy do biletu by skorzystać z lighting line czyli szybszym wejściem dostać się do kolejnego symulatora, jakby nam było za mało. Tym razem odbywamy lot z C-3PO falconem, a potem myśliwcem. Na koniec wyścig na Tatooine. Fajnie ale nie robi już takiego wrażenia jak prawdziwa jazda po krążowniku Vadera.

Chcemy jeszcze jak przystało na prawdziwego kolejarza przejechać się Micky & Minnie’s Runway Railway ale niestety opcja lighting line nie jest dostępna.

Coby nam prawdziwy samolot na stary kontynent nie uciekł, trzeba wyjść z niedosytem.

W sumie przez 9h nocnego lotu do Europy drzemiąc, cały czas wydaje mi się że lecę statkiem kosmicznym 😉

Ps. Na koniec jeszcze kilka zdjęć ze Space Kennedy na przylądku Canaveral. Też miejsce warte polecenia ale koniecznie z przeznaczeniem na to centrum NASA całego dnia.