Choćby wśród czytających znalazł się jeden który po podróży zainspirowanej naszym blogiem uzna, że świąt jest przyjazny a ludzie z natury mili będę bardzo szczęśliwa. Bo taki cel, zachęcić do przygody, bez strachu i uprzedzeń.

Zatem na tapetę znów kraj arabski.

Ale zanim zdecydujemy się sprawdzamy co podaje strona gov.uk na temat Tunezji  (tam zawsze Niedźwiedź zagląda jako najbardziej wypośrodkowane źródło) – zaleca się omijanie obiektów kultu religijnego, rządowego i okolic granic z Libia i Algierią.

A przykładowo Francji, gdzie kilka dni temu podpalono policjanta? – lepiej nie kopiować ostrzeżenia.

Wybór zatem prosty, bezpieczniejsza była kolonia, niż kolonizator.

Lecimy do Tunezji. Bilety lotnicze Nouvelair z Berlina do Monastyru, a powrót z Tunisu. W środku auto, pociąg i taksówki. 

No właśnie, zacznę opowieść od taksówki:

Dodam tylko, że głównym językiem naszej komunikacji z lokalsami w tym kraju jest „francuski”, w cudzysłowie bo to mój francuski. Trochę z konieczności, trochę z mojej nieco przesadzonej ambicji.

Zatem zastrzegam, że tłumaczenie obarczone jest nie najwyższą znajomością języka oraz subiektywizmem współbohatera tych przygód.

Pytam konsjerża: ile kosztuje stąd taksówką do Mediny?

Konsjerż: 5 – 6 dinarów.

Zatrzymujemy żółtą taksówkę informując, że chcemy do Mediny.

Taksówkarz potwierdza chęć, możemy wsiadać.

Niezdarnie z plecakami ładujemy się na tylne siedzenie żółtego powozu i rozpoczynamy obowiązkowe w tym kraju negocjacje:

– ile – pytam, jak przystało na doświadczonego handlowca

– dix (10) – odpowiada kierowca

– six (6) – mówię, bo do rymu

– dix

– six – 

– neuf (9)

Myślę, dobra, dam osiem i mamy deal ale jak jest osiem? Mówię znów six bo mam chwilową amnezję.

To rozzłoszcza pana taksówkarza. Zatrzymuje się na środku ruchliwej ulicy i każe nam wysiąść. Oczywiście że wysiadamy. Ale jacy dumni! Nie dałam się naciągnąć. Niedźwiedź nie do końca wie o co chodzi ale nie zadaje zbędnych pytań, wysiada za mną.

Łapiemy szybko kolejna taksówkę:

– combien ça coûte, à Médine?

– huit.

Każdy głupi wie, że huit to osiem, zadowoleni wsiadamy.

Podróżowanie po Tunezji jest zupełnie przyjemne, proste i w naszej ocenie bezpieczne.

Najlepszy kierowca świata, Pan Niedźwiedź, bez problemu radzi sobie z jazdą przez miasta. Na obrzeżach praktycznie nie ma ruchu.

No może czasem stadko owieczek, czy półdzikie wielbłądy.

Przecinamy słone jezioro, które straszy nieustraszonych podróżników burzą piaskową.

Trzeba tylko pilnować tankowania jeśli chce się to robić na stacjach benzynowych. Jeśli nie, co kilkanaście kilometrów przy domostwach widać zestaw do tankowania auta czyli baniak z żółtym płynem na piedestale i krótki wąż. Raczej unikamy z obawy przed jakością benzyny takiego tankowania ale nie jest powiedziane, że coś byłoby nie tak.

Nasz plan podróży to:

Wypożyczonym autem Monastyr – Kairuan – Tozeur – Matmata – Jerba – El Jem – Sousse

Wycieczka jeepem z kierowcą z Tozeur przez Saharę do Chebika Oazis, Ong Jmal

Luage – ważny środek komunikacji miejskiej czyli rozwalający się busik: Sousse – Hammamet

No i obowiązkowy środek lokomocji starego kolejarza czyli pociąg: Hammamet – Tunis

Po drodze odwiedzamy Ksar’y czyli jak mówi wikipedia ufortyfikowane wioski oazowe w północnej Afryce, typowe dla kultury berberyjskiej.

W każdym z wyżej wymienionych miast przemierzamy medinę wzdłuż i wszerz, zachwycając się architekturą i orientalnym klimatem, zaglądamy do meczetów i wdrapujemy się na forty dzięki którym mamy pogląd na cale miasto.

Często przystajemy na ekstremalnie słodką i esencjonalną tunezyjską herbatę z migdałami.

Kto lubi amfiteatry koniecznie musi zobaczyć ten w El Jem. Jest to trzeci pod względem wielkości amfiteatr na świecie.

Dwa słowa o sławetnej Jerbie: duże rozczarowanie.

Ani perełka, ani klimatyczny orient. Kicz i słabe restauracje.

Jedynie na koniach można pojeździć po plaży jeśli ktoś lubi, my nie.

Ale żeby nie było tak negatywnie, wychwalimy Tunis.

Świetne restauracje, wielka medina wpisana na listę UNESCO (relatywnie czysta i odnowiona) oraz tunezyjskie Pola Elizejskie.

Na uwagę zasługuje też tunezyjska baza hotelowa.

W Tamezret (okolice Matmaty) śpimy w tradycyjnym domu Berberów – dziś prowadzonym przez Belga, który dodał tu nieco europejskich standardów.

Kolacje serwuje nam w stylu Tunesian Fusion oferując do tego spory wybór tunezyjskich win. Tu i teraz smakują wyśmienicie. Jeszcze wspomnę o najwyższej jakości oliwie będącej jednym z głównych dóbr eksportowych.

Zachwycamy się również w relatywnie niskich cenach butikowymi hotelami w medinach, cukiereczki!

Ale poza architekturą, kuchnią i słuchaniem muezinów z meczetów (na prawdę to uwielbiam) na liście obowiązkowych atrakcji są pozostałości planów filmowych Gwiezdnych Wojnen.

Cała nasza fascynacja rozpoczęła się w poprzednim odcinku naszych podróżniczych relacji z Florydy, więc kontynuujemy tym razem na afrykańskiej pustyni. Amerykanie zrobiliby z tego wielka atrakcję turystyczną. Niestety Tunezyjczycy nie mają jakiegoś wielkiego pomysłu na to i obawiam się, że wszystkie budowle i pozostałości scenografii podupadną.

Lećcie więc szybko, wypuszczajcie się w „dziki” ląd, próbujcie lokalnej kuchni nie tylko w turystycznych miejscach i targujcie się nie zapominając o wszystkich liczebnikach, najlepiej w języku francuskim 😊