Nie będę pisać o Sumatrze ogólnie i o jej oczywistych problemach, czyli wyciętych w znacznej części lasach tropikalnych, plantacjach palm i biedzie jej mieszkańców, bo nie mam na to ani gotowego rozwiązania ani jednoznacznej opinii. Jest jak jest i z tego czerpię moją przyjemność z podróżowania.

Chcemy zobaczyć orangutany w jak najbardziej naturalnych dla nich warunkach ale nienaprzykrzając im się zbytnio. Niedźwiedź po długim reaserchu stwierdza, że park narodowy w Bukit Lawang na Sumatrze jest miejscem, które powinno pozwolić nam zaspokoić tą potrzebę.

Do naszego home stay’u docieramy w tropikalnym deszczu, na motorach bo autem nie da się dojechać. 

Rano wyruszamy w trzydniowy trekking po dżungli w towarzystwie belgijskiej pary, Szwajcara Tima i dwóch przewodników.

Po 10 minutach marszu w górę pomimo braku deszczu jesteśmy kompletnie mokrzy i tak będzie przez kolejne dni…

Ledwo docieramy na pierwszy gęsto zarośnięty szczyt, a już nad nami trzęsą się korony drzew i łamią gałęzie. To akrobatycznie przemieszczające się Makaki. Ukazuje nam się też white handed gibbon, co podobno nie jest tu takie częste. Mija kilka chwil i Kian woła nas bo zobaczył orangutany. To samica z przytulonym młodym wędrująca po drzewach. Pozwala nam fotografować się niewiele robiąc sobie z naszych westchnień z zachwytu.

Ale dzisiejszym bohaterem opowieści jest Ju, nasz drugi przewodnik, który włażąc w wielkie zarośla wypatrzył wysoko na drzewie samca. Idziemy powoli za nim, a on za Mr. Orangutanem. W pewnym momencie śledzony przez nas zwierz postanawia się zatrzymać i zejść nieco niżej by zajrzeć nam w oczy. Dopiero teraz uświadamiamy sobie jaki jest ogromny. To samiec Alfa.

Trochę wystarszeni zaczynamy się wycofywać, a on dalej złazi na ziemię i zaczyna iść na nas. Slowly, slowly go back, mówi coraz szybciej Ian. Ostatecznie zaczynamy zwiewać przed kroczącym dumie za nami gigantem. On się zatrzymuje, my się zatrzymujemy. Patrzymy na niego, robimy zdjęcia. On rusza, my ruszamy i tak z godzinę odbywa się trekking na pełnej adrenalinie. Gdy Alfa przyspiesza słyszymy śmiejącego się Kiana: Langsam, lagsam aber schnell. I ten komunikat zostaje hasłem naszej wycieczki 🙂 

Po drodze nad nami mijamy mniejsze orangutany ale kogo by to interesowało gdy na plecach czuje się oddech rudzielca, który podobno ma siedemnastokrotnie większą siłę w rękach niż człowiek. Ostatecznie to on postanawia zmienić swój punkt zainteresowania. Donośnym głosem nawołuje panią orangutan i wspina się na drzewa pozostawiając nas samych na naszym niskim człowieczym poziomie 😉

Czas na przekąskę, która przyciąga mniejszych mieszkańców deszczowego lasu.

Aby dotrzeć do naszego obozu musimy przejść przez rzękę, która miała być nieco płytsza.

Teraz kąpiel i pora relaksu czyli odklejanie pijawek i wykręcanie przemoczonych do ostatniej nitki ubrań.

Noc mija nam w dźwiękach uderzającego deszczu o nasz workowy dach namiotu. Przecieknie czy nie przecieknie? 

Jednak woda nas nie porwała, a poranek okazał się warty trudnej nocy
Gotowi do wymarszu

Drugi dzień jest nieco mniej ekscytujący pod względem widzianych zwierząt za to emocje nie opadają ze względu na pioruny walące w okolicy. Akurat będąc na szczycie słyszymy jeden. Baaaardzo blisko i baaaardzo głośno. Prawie biegusiem w pełnym poślizgu na wszechobecnym błocie, niczym małpy trzymając się konarów, korzeni, lian i czego się da, schodzimy w dół do rzeki. Potem czeka nas godzinna przeprawa na kolejne wzgórze w totalnym deszczu by dotrzeć do drugiego kampingu przy rwącej rzece. I tu humor nieco mi rzednie bo wiem, że nazajutrz tą rzeką na pseudo pontonach będzie się trzeba sprawić do wioski. Nic to, przed nami miły wieczór w miłym towarzystwie, będę się bała jutro. Dziś gra w karty.

W trzeci dzień znów maszerujemy po lesie. Prócz małp i orangutanów spotykamy zagrożonego wyginięciem czarnego gibona. Ten jednak pozostaje wysoko nad nami i nie wystawia nas na próbę jak jego rudy znajomy przedwczoraj.

W południe czas kończyć wycieczkę i wskakiwać do dmuchanej gąsienicy. Nasi wcześniej poznani w obozach kucharze zamieniają się w sterujących tym dziwnym obiektem pływającym. Niczym flisacy z Pienin, za pomocą wyginających się kijów będą odpychać nas o skał, na które rwącą rzeka będzie nas wyrzucać. Świetna zabawa, doprawdy…

Ostatecznie spływ okazuje się zabawny 🙂

Tak konczy się nasz międzynarodowy trekking w dżungli.

Po kilkugodzinnej jeździe autem docieramy do Berastagi by wspiąć się na wulkan Sibayak. Ku mojemu niezadowoleniu ma się to odbywać w nocy, by o wschodzie słońca znaleźć się na szczycie. 4.00 pobudka. Jak ja tego niecierpię. Jestem obrażona na cały świat. O 5 rano dowiezieni do podnóża wulkanu zaczynamy marsz w górę, w totalnych ciemnościach z czołówkami głowach. W godzinnym milczeniu docieramy do plateu, które kiedyś było wnętrzem wulkanu, z którego ciągle kłębi się siarczany dym. Nawet ładnie tu.

Z każdą minutą robi się jaśniej, a i mój chumor poprawia się. O wschodzie jestem już absolutnie zachwycona i w ogóle nie pamiętam, że moglaby pomyśleć, że to głupi pomysł wchodzić tu taką porą.

Niedźwiedź ma dodatkową radochę, gdyż bawi się swoją nową zabawką. Moja obecność nie ma tu dla niego większego znaczenia 😉

Ważne,  że dron posłusznie wrócił i możemy kontynuowac. Zejście w świetle właśnie rozpoczętego dnia zaskakuje nas otaczającą przyrodą, którą wcześniej skryła przed nami ciemność.

A na koniec ciekawostki.

Znak informujący jakie mięso można tu zjeść.
B2 – świnka. B1 – piesek.